Literatura
Odra 3/2013 – Ankieta
Dodano: 27.03.2013 10:32NOWA „SCENA POETYCKA” – ANKIETA
Ponad czterdzieści lat temu na łamach „The Review” (nr 29-30/1972), ówcześnie jednego z najbardziej wpływowych brytyjskich pism poświęconych poezji, Ian Hamilton ogłosił ankietę dotyczącą przemian zachodzących w poezji minionej dekady. Dwa krótkie pytania postawione w ankiecie, skierowane do znanych poetów i krytyków angielskich i amerykańskich, wywołały burzliwą dyskusję o nowej angielskiej liryce:
1. Jakie były najbardziej a) zachęcające, b) zniechęcające cechy sceny poetyckiej minionej dekady?
2. Jakich zmian spodziewać się można podczas dekady następnej?
Przypominając dzisiaj tę angielską „burzę” na „scenie” poetyckiej, pragniemy skierować podobne pytania do poetów-tłumaczy i poetów-krytyków, zaangażowanych w funkcjonowanie polskiej „sceny”. Kiedy w 1975 roku na łamach „Literatury na Świecie” Piotr Sommer przedstawiał ankietę Hamiltona, wypowiadał się o najnowszej poezji brytyjskiej jako o zjawisku właściwie w Polsce nieznanym. Już niedługo Antologia nowej poezji brytyjskiej (1983) miała zacząć wyrównywać u nas te braki. Po niej pojawiły się polskie tłumaczenia wierszy Douglasa Dunna, Tony’ego Harrisona, Briana Pattena, Michaela Longleya, Dereka Mahona czy Craiga Raine’a – autorstwa Piotra Sommera, Bohdana Zadury, Jerzego Jarniewicza. Dokonało się wówczas znaczne poszerzenie recepcji powojennej, „awangardowej” poezji amerykańskiej, jej mocnej obecności w Polsce na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, przede wszystkim dzięki tłumaczeniom poezji szkoły nowojorskiej, m.in. Franka O’Hary, Johna Ashbery’ego (w tłumaczeniach Piotra Sommera, Tadeusza Pióry, Andrzeja Sosnowskiego, Bohdana Zadury), znajdującej niedawno kontynuację w przekładach poematów Ashbery’ego czy Jamesa Schuylera (Zadury, Sosnowskiego i Marcina Sendeckiego). W ankiecie „The Review” ważne dla dyskutujących stało się pojęcie „scena poetycka”: to do tego sformułowania – najczęściej krytycznie – odnosili się ankietowani, zwracając uwagę na masowość, popularność, doraźność, przygodność i płytkość kryteriów oceny poezji w czasach, w których zamiast tomów oczekuje się właśnie scenicznych czy „teatralnych” wydarzeń, często bardziej związanych z funkcjonowaniem w przestrzeni społecznej, z popularnością samych twórców-celebrytów, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, –niż z samą poezją. Z drugiej strony w Anglii podnoszono możliwość zróżnicowania stylu poezji – jako poezji mówionej, przedstawianej, wygłaszanej ze sceny, gdzie słyszy się głos, akcent, muzykę wiersza, w której ma szansę wybrzmieć to, co lokalne i marginalizowane – także w politycznym sensie. Oczywiście nie jest naszą intencją porównywanie dzisiejszej kondycji i stanu polskiej liryki do wystąpień i twórczości brytyjskich liverpoolczyków, „barbarzyńców” czy poetów z marginesów brytyjskiej middle class końca lat sześćdziesiątych, nie wspominając już o latach sześćdziesiątych amerykańskich beatników czy nowojorczyków. Ankieta brytyjska pozostaje jedynie pretekstem, by zadać analogiczne pytania dotyczące polskiej „sceny poetyckiej” dzisiaj…
Red.: W poprzednim numerze „Odry” opublikowaliśmy odpowiedzi na ankietę udzielone przez Andrzeja Sosnowskiego i Jacka Gutorowa.
Paweł Kaczmarski
Marta Koronkiewicz
Joanna Orska
TADEUSZ PIÓRO:
Zacznijmy od konkretów. Według danych Biblioteki Narodowej w latach 2000−2010 opublikowano 1882 książki poetyckie poza szarą strefą; rządowe projekcje na lata 2011−2020 zakładają spadek produkcji „tomików” o 15 procent w ujęciu średniorocznym. Paradoksalnie oznacza to postęp – wydawcy stawiają na jakość, natomiast rosnąca liczba poetów spychana będzie do szarej strefy. Społeczno-polityczne reperkusje tego zjawiska monitoruje międzyresortowy zespół ekspercki. Do jego zadań należy również ocena zmian w postawach laureatów nagród literackich, zwłaszcza pod względem poparcia, jakiego udzielają najbardziej roszczeniowym grupom społecznym, z własną subkulturą na czele. Eksperci zakładają, że poparcie będzie zmniejszać się wprost proporcjonalnie do liczby laureatów i wysokości przyznawanych im nagród.
To krzepi. Śmiem twierdzić, że już za kilka lat będziemy żyć w normalnym kraju, gdzie poezja nie stanowi posłannictwa, ale dobro kultury, takie jak przedstawienie teatralne bądź film. Szara strefa nie zniknie, lecz siła jej oddziaływania, zwłaszcza na młodsze pokolenie, przestanie być znacząca. Z kolei proces przenikania „młodzieży” do szarej strefy hamowany będzie przez system bodźców ekonomicznych, wpisanych w programy stypendialne, mechanizmy dotacji książkowych i tym podobne, dostosowywane do trendów i sytuacji.
Mówiąc lapidarnie, poezja będzie coraz lepsza. Przestanie zanudzać. Jeżeli nie będzie wiadomo, o co chodzi w wierszu, wiadomo będzie, o co chodzi poecie lub jego koleżance po fachu. Krytyk nie będzie wystawiany na pośmiewisko, czytelnik skazywany na bezsenność, wydawca na plajtę. Jednak najważniejsze zmiany dotyczą poezji jako takiej, może nie konkretnych wierszy, lecz ich agregacji, postrzeganej racjonalnie. Poeci będą stopniowo odchodzić od przedstawiania swoich poszukiwań, chwaląc się (słusznie bądź nie) gotowymi rozwiązaniami. Można to przeliczyć na godziny i lata, impulsy i kalorie bądź jednostki miary jak dotąd niezdefiniowane, i każda taka operacja wykaże znaczne oszczędności. Trudno przecenić korzyści, jakie przyniesie to naszej planecie.
Zakończę aforyzmem: poeta musi być politykiem, w przeciwnym razie politycy zajmą się zbawianiem ludzi i narodów.
JERZY JARNIEWICZ:
1.
Scena poetycka? Przed czterdziestu laty, gdy w Wielkiej Brytanii toczono dyskusje o sens tego pojęcia, a więc o teatralizację poezji, jej miejsce w sferze publicznej, aktywizację żywego głosu poety, zjawiska te plasowały się gdzieś na rubieżach znanego nam świata i wywoływały zrozumiałe wątpliwości. Pamiętam, jak sam byłem zdumiony, że poeci brytyjscy odbywają regularne tournée, jak artyści rockowi, czytając ze sceny wiersze dla publiczności z biletami wstępu. I to nie tylko ci związani programowo z poezją słowa mówionego: beatnicy, undergroundowcy, liverpoolczycy czy rapujący dub poets. Na takie tournée wyruszali w latach 70. i 80. poeci będący filarami literackiego establishmentu, jak choćby Ted Hughes.
Polska, rok 2013. To, że poeci czytają na żywo, nie jest już niczym niezwykłym, przeciwnie – poeci przede wszystkim czytają. Niektórzy z tego żyją. Jeszcze inni żyją z tego, że poeci czytają. Głos poety został doceniony – poezja przemówiła, wyszła z książki.
Ta sceniczność poezji docierała do nas etapami, powoli dozując przyjemności. Kilkanaście lat temu pewna poetka z przejęciem opowiadała mi, jak podczas spotkania autorskiego Krzysztof Koehler (tak!) wystukuje stopą rytm. To było coś. Wtedy. Ktoś inny zwierzył mi się, że do wierszy Andrzeja Sosnowskiego nabrał przekonania dopiero po tym, kiedy usłyszał, jak autor je czyta.
Trudno nie witać tej ewolucji z satysfakcją, pod warunkiem że nie stanie się obowiązującym sposobem istnienia poezji. Sceniczność nie jest cechą definicyjną wiersza, co najwyżej jego przypadłością. Są rodzaje wiersza, które powinny być czytane wolno, wielokrotnie i po cichu. Z dołu do góry, a nie tylko z góry na dół. Praktyka dziś jednak taka, że każdy poeta, chcąc nie chcąc, musi czytać swoje wiersze publicznie.
Jeśli piszesz, wejdziesz na scenę prędzej czy później. Laptop i scena w miejsce maszyny do pisania.
Ale dziś pojęcie „scena poetycka” rozumiałbym też inaczej. Jako przestrzeń działań poetyckich, zinstytucjonalizowaną, jednolitą i ograniczoną, która odpowiada za uplemiennienie poezji. Nie to, że poeci łączą się w programowe grupy, te zniknęły wraz z lingwistami z Warszawy, a wspólnych programów poetyckich nie czytałem od lat. Rzecz w tym, że więzi łączące poetów są dziś, jeśli w ogóle są, więziami scenicznymi, a nie programowymi. Że poetów łączy dziś scena. Wspólne czytania, festiwale, podróże.
A gdzie jest teraz off? Offu nie ma. Pisałem w „Witrynie Czasopism”, że dzisiejszy off jest jutrzejszym mainstreamem, to kultura oficjalna w przedbiegach. Nie bez kozery mądrość języka zestawiła „offowość” z „oficjalnością” w pięknym aliteracyjnym związku. Dlatego offowość nie kojarzy się dziś z kontestacją. Najbardziej offowe zjawiska to autorzy publikujący w małych, regionalnych pismach, wysyłający wiersze na lokalne konkursy, obecni w portalach internetowych. I jest to poezja najczęściej, niestety, zachowawcza. Jaki mainstream, taki off.
Z kolei ci, którzy kiedyś symbolizowali offowość, stali się reprezentantami „officjalności”. John Ashbery od lat ma dostać Nobla, a gdy dostanie, będzie to uznane nie za próbę przywłaszczenia sobie kontestującego twórcy przez establishment, ale za sprawiedliwe zwieńczenie jego drogi twórczej. Trudno dziś bowiem o bardziej zinstytucjonalizowanego poetę niż Ashbery. Poeta może kontestować taką instytucjonalizację – niektórzy odmawiają przyjmowania nagród, drukują w wydawnictwach niszowych, odwracają się plecami od mediów. Ładne? Ładne. Tylko że takich poetów nie ma. Oni co najwyżej bywają, a i tak można policzyć ich na palcach jednej ręki.
Polityczność, która była w Anglii jednym z powodów powstania „sceny poetyckiej” i niejako tę sceniczność na poetach wymusiła, jest w najnowszej poezji polskiej nie tyle rachityczna, ile pretekstowa. Kiedy Tony Harrison w języku północnych „barbarzyńców” napisał V., poemat o strajkach górników w 1984, nawiązujący do Elegii napisanej na wiejskim cmentarzu Graya, wybuchł skandal, Anglią wstrząsnęło. O wiersz spierano się od morza do morza. Kiedy Linton Kwesi Johnson rapował Inglan is a bitch („Anglia to suka”), gwałcąc po drodze angielską wymowę i gramatykę, wiadomo było, że coś zaczęło buzować, że oto podnosi głowę milcząca do tej pory rzeczywistość. Póki nasza gramatyka ma się w wierszach dobrze, a (w zasadzie) tak właśnie się ma, póty polityczność poezji będzie tylko tematem trzydniowych sesji akademickich.
Nie mamy dziś wiersza politycznego – żaden wiersz tego stulecia nie doprowadził do sporów o kształt polskiej polityki, o możliwość przedefiniowania tożsamości kulturowej i historycznej. Takie (ogólnospołeczne) spory wywołuje dziś teatr. Takie (ogólnospołeczne) spory wywołują dziś artyści związani ze sztuką krytyczną. Jedynym publicznie (politycznie) ważnym tekstem poetyckim tego stulecia – ważnym z uwagi na rezonans, a nie literacką wartość − był bodaj Utwór o matce i ojczyźnie Bożeny Keff.
Jeszcze w połowie lat 90. wiersz Foksa, Sarajewo w ogniu, zapraszał do rozprawy z mitem czystości „kultury wysokiej”, współodpowiedzialnym za polityczny horror tamtej dekady, podobnie jak wcześniej pewien wiersz Świetlickiego, dzięki któremu wiemy, kim jest Jan Polkowski, przewietrzał pokój pełen narodowych widm, a inny prześwietlał konstytucję. Był jeszcze gniewny List do papieża Jana Pawła Drugiego. Pocztą niedyplomatyczną Podsiadły. To (różne) wiersze o politycznej doniosłości, która nie sprowadzała poezji do publicystyki, a miała (pozwolę tu sobie na oczywistą przesadę) „odwagę Lenina” i siłę rażenia 95 tez. Mimo potencjalnego radykalizmu Kopyta czy Góry nie widzę w najnowszym stuleciu żadnej propozycji poetyckiej, która miałaby podobną siłę. Może więcej nam to mówi o stuleciu niż o poezji.
2.
Przyszłość? Proces teatralizacji poezji będzie postępował. Nadal będziemy czytać książki, to oczywiste, ale poeci coraz częściej będą robić za aktorów, a poezja za spektakl ze słowem w roli rekwizytu. W efekcie język poezji będzie się (dalej) uniformizował – musi być przecież głosem scenicznym, żeby dotrzeć do odbiorcy natychmiast, wstrząsnąć nim na chwilę i porzucić na zawsze (wiersze bezpowrotne, jednorazowego użytku). Poezja otworzy się na nowe obszary doświadczenia, udzielając głosu niewypowiedzianym dotąd tematom. Poeci, żeby być poetami, będą prowadzili coraz mniej wyrafinowaną grę z mediami.
Liczyć się będzie nie literatura, a jej socjologia. Już się liczy. Kostium poety, biografia, felieton. Nike dostanie autor wierszy o wegetarianizmie.
Marcin Sendecki:
POWAGA
Wypada się chyba umówić – dlaczego nie? – że przez „dekadę” rozumiemy tu ostatnie dwunastolecie, dzięki czemu zajmować się będziemy „polską poezją nowego tysiąclecia” czy też „naszą sceną poetycką XXI wieku”, i tak dalej, co niewątpliwie od razu poprawi nam samopoczucie i da pozór uczestnictwa w rzeczach jeśli nie wielkich, to przynajmniej poważnych.
Przywołuję powagę nie bez kozery, bo zdaje mi się, że właśnie symulowanie powagi jest najpierwszą pozycją repertuarową na naszej „scenie poetyckiej”. Mamy więc poważne tomy poezji, poważną krytykę prasową i uniwersytecką, która owe tomy poważnie omawia, poważne programy radiowe i telewizyjne, w których czasem się poezja poważnie objawia; mamy poważne konkursy, poważne nagrody, poważne festiwale; poważni ludzie zajmują się już to „ośmieloną wyobraźnią”, już to „poezją metafizyczną”, już to „nową politycznością” naszej młodej poezji (którą, ogólnie rzecz biorąc, w najpoważniejszy sposób reprezentuje każdy młody autor, który nie złożył dotąd notarialnie poświadczonego oświadczenia, iż nigdy nie czytał Marksa i z gruntu obca mu anarchia). Mamy także, rzecz jasna, poważne dyskusje o poezji, które wiodą ku poważnej dystrybucji uwagi i uznania. I mamy wreszcie, jak na poważną dziedzinę naszego życia przystało, poważne problemy, z którymi sobie wszakże poważnie i coraz lepiej radzimy. Na przykład z niepewnością, czy doczekamy się kolejnego Nobla (pożyjemy – zobaczymy), albo z zawsze niewczesnym hermetyzmem przekazu (niech będzie przedmiotem dyskretnej apostolskiej troski, aż wymrze bezpotomnie), albo zanikiem czytelnictwa (uznajmy, że czytanie byle jakich wierszy jest lepsze od nieczytania wierszy w ogóle).
Jest więc świetnie i będzie, śmiem sądzić, coraz świetniej. A co ja tu jeszcze robię? Biję brawo i dziękuję państwu za uwagę.
NOWA „SCENA POETYCKA” – ANKIETA
L) Ponad czterdzieści lat temu na łamach „The Review” (nr 29-30/1972), ówcześnie jednego z najbardziej wpływowych brytyjskich pism poświęconych poezji, Ian Hamilton ogłosił ankietę dotyczącą przemian zachodzących w poezji minionej dekady. Dwa krótkie pytania postawione w ankiecie, skierowane do znanych poetów i krytyków angielskich i amerykańskich, wywołały burzliwą dyskusję o nowej angielskiej liryce:
1. Jakie były najbardziej a) zachęcające, b) zniechęcające cechy sceny poetyckiej minionej dekady?
2. Jakich zmian spodziewać się można podczas dekady następnej?
Przypominając dzisiaj tę angielską „burzę” na „scenie” poetyckiej, pragniemy skierować podobne pytania do poetów-tłumaczy i poetów-krytyków, zaangażowanych w funkcjonowanie polskiej „sceny”. Kiedy w 1975 roku na łamach „Literatury na Świecie” Piotr Sommer przedstawiał ankietę Hamiltona, wypowiadał się o najnowszej poezji brytyjskiej jako o zjawisku właściwie w Polsce nieznanym. Już niedługo Antologia nowej poezji brytyjskiej (1983) miała zacząć wyrównywać u nas te braki. Po niej pojawiły się polskie tłumaczenia wierszy Douglasa Dunna, Tony’ego Harrisona, Briana Pattena, Michaela Longleya, Dereka Mahona czy Craiga Raine’a – autorstwa Piotra Sommera, Bohdana Zadury, Jerzego Jarniewicza. Dokonało się wówczas znaczne poszerzenie recepcji powojennej, „awangardowej” poezji amerykańskiej, jej mocnej obecności w Polsce na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, przede wszystkim dzięki tłumaczeniom poezji szkoły nowojorskiej, m.in. Franka O’Hary, Johna Ashbery’ego (w tłumaczeniach Piotra Sommera, Tadeusza Pióry, Andrzeja Sosnowskiego, Bohdana Zadury), znajdującej niedawno kontynuację w przekładach poematów Ashbery’ego czy Jamesa Schuylera (Zadury, Sosnowskiego i Marcina Sendeckiego). W ankiecie „The Review” ważne dla dyskutujących stało się pojęcie „scena poetycka”: to do tego sformułowania – najczęściej krytycznie – odnosili się ankietowani, zwracając uwagę na masowość, popularność, doraźność, przygodność i płytkość kryteriów oceny poezji w czasach, w których zamiast tomów oczekuje się właśnie scenicznych czy „teatralnych” wydarzeń, często bardziej związanych z funkcjonowaniem w przestrzeni społecznej, z popularnością samych twórców-celebrytów, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, –niż z samą poezją. Z drugiej strony w Anglii podnoszono możliwość zróżnicowania stylu poezji – jako poezji mówionej, przedstawianej, wygłaszanej ze sceny, gdzie słyszy się głos, akcent, muzykę wiersza, w której ma szansę wybrzmieć to, co lokalne i marginalizowane – także w politycznym sensie. Oczywiście nie jest naszą intencją porównywanie dzisiejszej kondycji i stanu polskiej liryki do wystąpień i twórczości brytyjskich liverpoolczyków, „barbarzyńców” czy poetów z marginesów brytyjskiej middle class końca lat sześćdziesiątych, nie wspominając już o latach sześćdziesiątych amerykańskich beatników czy nowojorczyków. Ankieta brytyjska pozostaje jedynie pretekstem, by zadać analogiczne pytania dotyczące polskiej „sceny poetyckiej” dzisiaj…
Red.: W poprzednim numerze „Odry” opublikowaliśmy odpowiedzi na ankietę udzielone przez Andrzeja Sosnowskiego i Jacka Gutorowa.
Paweł Kaczmarski
Marta Koronkiewicz
Joanna Orska
TADEUSZ PIÓRO:
Zacznijmy od konkretów. Według danych Biblioteki Narodowej w latach 2000−2010 opublikowano 1882 książki poetyckie poza szarą strefą; rządowe projekcje na lata 2011−2020 zakładają spadek produkcji „tomików” o 15 procent w ujęciu średniorocznym. Paradoksalnie oznacza to postęp – wydawcy stawiają na jakość, natomiast rosnąca liczba poetów spychana będzie do szarej strefy. Społeczno-polityczne reperkusje tego zjawiska monitoruje międzyresortowy zespół ekspercki. Do jego zadań należy również ocena zmian w postawach laureatów nagród literackich, zwłaszcza pod względem poparcia, jakiego udzielają najbardziej roszczeniowym grupom społecznym, z własną subkulturą na czele. Eksperci zakładają, że poparcie będzie zmniejszać się wprost proporcjonalnie do liczby laureatów i wysokości przyznawanych im nagród.
To krzepi. Śmiem twierdzić, że już za kilka lat będziemy żyć w normalnym kraju, gdzie poezja nie stanowi posłannictwa, ale dobro kultury, takie jak przedstawienie teatralne bądź film. Szara strefa nie zniknie, lecz siła jej oddziaływania, zwłaszcza na młodsze pokolenie, przestanie być znacząca. Z kolei proces przenikania „młodzieży” do szarej strefy hamowany będzie przez system bodźców ekonomicznych, wpisanych w programy stypendialne, mechanizmy dotacji książkowych i tym podobne, dostosowywane do trendów i sytuacji.
Mówiąc lapidarnie, poezja będzie coraz lepsza. Przestanie zanudzać. Jeżeli nie będzie wiadomo, o co chodzi w wierszu, wiadomo będzie, o co chodzi poecie lub jego koleżance po fachu. Krytyk nie będzie wystawiany na pośmiewisko, czytelnik skazywany na bezsenność, wydawca na plajtę. Jednak najważniejsze zmiany dotyczą poezji jako takiej, może nie konkretnych wierszy, lecz ich agregacji, postrzeganej racjonalnie. Poeci będą stopniowo odchodzić od przedstawiania swoich poszukiwań, chwaląc się (słusznie bądź nie) gotowymi rozwiązaniami. Można to przeliczyć na godziny i lata, impulsy i kalorie bądź jednostki miary jak dotąd niezdefiniowane, i każda taka operacja wykaże znaczne oszczędności. Trudno przecenić korzyści, jakie przyniesie to naszej planecie.
Zakończę aforyzmem: poeta musi być politykiem, w przeciwnym razie politycy zajmą się zbawianiem ludzi i narodów.
JERZY JARNIEWICZ:
1.
Scena poetycka? Przed czterdziestu laty, gdy w Wielkiej Brytanii toczono dyskusje o sens tego pojęcia, a więc o teatralizację poezji, jej miejsce w sferze publicznej, aktywizację żywego głosu poety, zjawiska te plasowały się gdzieś na rubieżach znanego nam świata i wywoływały zrozumiałe wątpliwości. Pamiętam, jak sam byłem zdumiony, że poeci brytyjscy odbywają regularne tournée, jak artyści rockowi, czytając ze sceny wiersze dla publiczności z biletami wstępu. I to nie tylko ci związani programowo z poezją słowa mówionego: beatnicy, undergroundowcy, liverpoolczycy czy rapujący dub poets. Na takie tournée wyruszali w latach 70. i 80. poeci będący filarami literackiego establishmentu, jak choćby Ted Hughes.
Polska, rok 2013. To, że poeci czytają na żywo, nie jest już niczym niezwykłym, przeciwnie – poeci przede wszystkim czytają. Niektórzy z tego żyją. Jeszcze inni żyją z tego, że poeci czytają. Głos poety został doceniony – poezja przemówiła, wyszła z książki.
Ta sceniczność poezji docierała do nas etapami, powoli dozując przyjemności. Kilkanaście lat temu pewna poetka z przejęciem opowiadała mi, jak podczas spotkania autorskiego Krzysztof Koehler (tak!) wystukuje stopą rytm. To było coś. Wtedy. Ktoś inny zwierzył mi się, że do wierszy Andrzeja Sosnowskiego nabrał przekonania dopiero po tym, kiedy usłyszał, jak autor je czyta.
Trudno nie witać tej ewolucji z satysfakcją, pod warunkiem że nie stanie się obowiązującym sposobem istnienia poezji. Sceniczność nie jest cechą definicyjną wiersza, co najwyżej jego przypadłością. Są rodzaje wiersza, które powinny być czytane wolno, wielokrotnie i po cichu. Z dołu do góry, a nie tylko z góry na dół. Praktyka dziś jednak taka, że każdy poeta, chcąc nie chcąc, musi czytać swoje wiersze publicznie.
Jeśli piszesz, wejdziesz na scenę prędzej czy później. Laptop i scena w miejsce maszyny do pisania.
Ale dziś pojęcie „scena poetycka” rozumiałbym też inaczej. Jako przestrzeń działań poetyckich, zinstytucjonalizowaną, jednolitą i ograniczoną, która odpowiada za uplemiennienie poezji. Nie to, że poeci łączą się w programowe grupy, te zniknęły wraz z lingwistami z Warszawy, a wspólnych programów poetyckich nie czytałem od lat. Rzecz w tym, że więzi łączące poetów są dziś, jeśli w ogóle są, więziami scenicznymi, a nie programowymi. Że poetów łączy dziś scena. Wspólne czytania, festiwale, podróże.
A gdzie jest teraz off? Offu nie ma. Pisałem w „Witrynie Czasopism”, że dzisiejszy off jest jutrzejszym mainstreamem, to kultura oficjalna w przedbiegach. Nie bez kozery mądrość języka zestawiła „offowość” z „oficjalnością” w pięknym aliteracyjnym związku. Dlatego offowość nie kojarzy się dziś z kontestacją. Najbardziej offowe zjawiska to autorzy publikujący w małych, regionalnych pismach, wysyłający wiersze na lokalne konkursy, obecni w portalach internetowych. I jest to poezja najczęściej, niestety, zachowawcza. Jaki mainstream, taki off.
Z kolei ci, którzy kiedyś symbolizowali offowość, stali się reprezentantami „officjalności”. John Ashbery od lat ma dostać Nobla, a gdy dostanie, będzie to uznane nie za próbę przywłaszczenia sobie kontestującego twórcy przez establishment, ale za sprawiedliwe zwieńczenie jego drogi twórczej. Trudno dziś bowiem o bardziej zinstytucjonalizowanego poetę niż Ashbery. Poeta może kontestować taką instytucjonalizację – niektórzy odmawiają przyjmowania nagród, drukują w wydawnictwach niszowych, odwracają się plecami od mediów. Ładne? Ładne. Tylko że takich poetów nie ma. Oni co najwyżej bywają, a i tak można policzyć ich na palcach jednej ręki.
Polityczność, która była w Anglii jednym z powodów powstania „sceny poetyckiej” i niejako tę sceniczność na poetach wymusiła, jest w najnowszej poezji polskiej nie tyle rachityczna, ile pretekstowa. Kiedy Tony Harrison w języku północnych „barbarzyńców” napisał V., poemat o strajkach górników w 1984, nawiązujący do Elegii napisanej na wiejskim cmentarzu Graya, wybuchł skandal, Anglią wstrząsnęło. O wiersz spierano się od morza do morza. Kiedy Linton Kwesi Johnson rapował Inglan is a bitch („Anglia to suka”), gwałcąc po drodze angielską wymowę i gramatykę, wiadomo było, że coś zaczęło buzować, że oto podnosi głowę milcząca do tej pory rzeczywistość. Póki nasza gramatyka ma się w wierszach dobrze, a (w zasadzie) tak właśnie się ma, póty polityczność poezji będzie tylko tematem trzydniowych sesji akademickich.
Nie mamy dziś wiersza politycznego – żaden wiersz tego stulecia nie doprowadził do sporów o kształt polskiej polityki, o możliwość przedefiniowania tożsamości kulturowej i historycznej. Takie (ogólnospołeczne) spory wywołuje dziś teatr. Takie (ogólnospołeczne) spory wywołują dziś artyści związani ze sztuką krytyczną. Jedynym publicznie (politycznie) ważnym tekstem poetyckim tego stulecia – ważnym z uwagi na rezonans, a nie literacką wartość − był bodaj Utwór o matce i ojczyźnie Bożeny Keff.
Jeszcze w połowie lat 90. wiersz Foksa, Sarajewo w ogniu, zapraszał do rozprawy z mitem czystości „kultury wysokiej”, współodpowiedzialnym za polityczny horror tamtej dekady, podobnie jak wcześniej pewien wiersz Świetlickiego, dzięki któremu wiemy, kim jest Jan Polkowski, przewietrzał pokój pełen narodowych widm, a inny prześwietlał konstytucję. Był jeszcze gniewny List do papieża Jana Pawła Drugiego. Pocztą niedyplomatyczną Podsiadły. To (różne) wiersze o politycznej doniosłości, która nie sprowadzała poezji do publicystyki, a miała (pozwolę tu sobie na oczywistą przesadę) „odwagę Lenina” i siłę rażenia 95 tez. Mimo potencjalnego radykalizmu Kopyta czy Góry nie widzę w najnowszym stuleciu żadnej propozycji poetyckiej, która miałaby podobną siłę. Może więcej nam to mówi o stuleciu niż o poezji.
2.
Przyszłość? Proces teatralizacji poezji będzie postępował. Nadal będziemy czytać książki, to oczywiste, ale poeci coraz częściej będą robić za aktorów, a poezja za spektakl ze słowem w roli rekwizytu. W efekcie język poezji będzie się (dalej) uniformizował – musi być przecież głosem scenicznym, żeby dotrzeć do odbiorcy natychmiast, wstrząsnąć nim na chwilę i porzucić na zawsze (wiersze bezpowrotne, jednorazowego użytku). Poezja otworzy się na nowe obszary doświadczenia, udzielając głosu niewypowiedzianym dotąd tematom. Poeci, żeby być poetami, będą prowadzili coraz mniej wyrafinowaną grę z mediami.
Liczyć się będzie nie literatura, a jej socjologia. Już się liczy. Kostium poety, biografia, felieton. Nike dostanie autor wierszy o wegetarianizmie.
Marcin Sendecki:
POWAGA
Wypada się chyba umówić – dlaczego nie? – że przez „dekadę” rozumiemy tu ostatnie dwunastolecie, dzięki czemu zajmować się będziemy „polską poezją nowego tysiąclecia” czy też „naszą sceną poetycką XXI wieku”, i tak dalej, co niewątpliwie od razu poprawi nam samopoczucie i da pozór uczestnictwa w rzeczach jeśli nie wielkich, to przynajmniej poważnych.
Przywołuję powagę nie bez kozery, bo zdaje mi się, że właśnie symulowanie powagi jest najpierwszą pozycją repertuarową na naszej „scenie poetyckiej”. Mamy więc poważne tomy poezji, poważną krytykę prasową i uniwersytecką, która owe tomy poważnie omawia, poważne programy radiowe i telewizyjne, w których czasem się poezja poważnie objawia; mamy poważne konkursy, poważne nagrody, poważne festiwale; poważni ludzie zajmują się już to „ośmieloną wyobraźnią”, już to „poezją metafizyczną”, już to „nową politycznością” naszej młodej poezji (którą, ogólnie rzecz biorąc, w najpoważniejszy sposób reprezentuje każdy młody autor, który nie złożył dotąd notarialnie poświadczonego oświadczenia, iż nigdy nie czytał Marksa i z gruntu obca mu anarchia). Mamy także, rzecz jasna, poważne dyskusje o poezji, które wiodą ku poważnej dystrybucji uwagi i uznania. I mamy wreszcie, jak na poważną dziedzinę naszego życia przystało, poważne problemy, z którymi sobie wszakże poważnie i coraz lepiej radzimy. Na przykład z niepewnością, czy doczekamy się kolejnego Nobla (pożyjemy – zobaczymy), albo z zawsze niewczesnym hermetyzmem przekazu (niech będzie przedmiotem dyskretnej apostolskiej troski, aż wymrze bezpotomnie), albo zanikiem czytelnictwa (uznajmy, że czytanie byle jakich wierszy jest lepsze od nieczytania wierszy w ogóle).
Jest więc świetnie i będzie, śmiem sądzić, coraz świetniej. A co ja tu jeszcze robię? Biję brawo i dziękuję państwu za uwagę.