Literatura
Odra 3/2013 – Olga Tokarczuk
Dodano: 27.03.2013 10:29Olga Tokarczuk
FRANK
(fragment powieści)
Bywa, że Bóg męczy się swoją światłością i ciszą, mdli go od nieskończoności. Wtedy, jak ogromna wszechwrażliwa ostryga, której ciało, tak nagie i delikatne, czuje najmniejsze drganie cząsteczek światła, kurczy się w sobie i zostaje po nim trochę miejsca, gdzie od razu z niczego pojawia się świat. Najpierw świat przypomina pleśń, jest delikatny i biały, ale rośnie szybko, pojedyncze nitki łączą się ze sobą, tworząc mocne poszycie. W końcu twardnieje i odtąd zaczyna nabierać kolorów. Towarzyszy temu niski, ledwie słyszalny dźwięk, ponura wibracja, która wprawia atomy w niespokojne drżenie. Z tego właśnie ruchu powstają cząsteczki, a potem ziarnka piasku i krople wody, które dzielą świat na pół. Teraz jesteśmy po stronie piasku.
Widzimy niski horyzont i ogromne niebo, złote i pomarańczowe. Wielkie bulwiaste cumulusy odpływają ku zachodowi jeszcze nieświadome, że za chwilę spadną w otchłań. Pustynia jest czerwona i nawet najmniejsze kamienie rzucają długie rozpaczliwe cienie, którymi próbują się wczepić w solidną materię.
Końskie i ośle kopyta prawie nie zostawiają śladów, osuwają się po kamieniach, wzniecają trochę pyłu, który zaraz osiada i zakrywa każda powstałą rysę. Zwierzęta idą powoli z opuszczonymi głowami, zmęczone całodzienną podróżą, jak w transie. Ich grzbiety przywykły już do ciężarów, jakie nakłada się na nie każdego ranka, po nocnym postoju. Bezmyślne, śpią na stojąco. Tylko osły robią każdego ranka raban, rozdzierając świt pełnym żalu i zdumienia wrzaskiem, który budzi ludzi. Ale teraz nawet one, urodzeni buntownicy, zupełnie zamilkły, licząc na rychły postój. Między nimi poruszają się ludzie, smukli na tle krągłych, zniekształconych ładunkiem kształtów zwierząt. Jak wskazówki zegarów, które uwolniły się od swoich cyferblatów, teraz samowolnie odmierzają czas oderwany, chaotyczny, którego nie będzie już w stanie poskromić żaden zegarmistrz. Ich cienie, długie i ostre niczym igły, dźgają pustynię i drażnią zapadający zmierzch.
Wielu z nich odzianych jest w długie jasne płaszcze i ma na głowach turbany, kiedyś zielone, a dziś wyblakłe od słońca. Inni schowali się pod kapeluszami o dużych rondach i ich twarze wcale nie różnią się od cieni rzucanych przez kamienie.
To karawana, która kilka dni temu wyruszyła ze Smyrny i zdąża na północ, przez Konstantynopol, i potem przez Bukareszt na Podole. Po drodze będzie się rozdzielać i łączyć. Część kupców odbije już za kilka dni, w Stambule, ci pójdą przez Saloniki i Sofię do Grecji i Macedonii, inni wytrwają aż do Bukaresztu, a jeszcze inni pójdą do końca, wzdłuż Prutu do polskiej granicy i przekroczą ją, przechodząc płytki Dniestr. Co postój trzeba zdejmować z grzbietów zwierząt wiezione towary i doglądać tych, które leżą, porządnie zapakowane na wozach. Niektóre z nich – delikatne jak partia długich tureckich fajek; każda z nich pakowana osobno, w pakuły i jeszcze obwiązana płótnem, ściśle. Jest także trochę tureckiej broni i końska paradna uprząż, kobierce i tkane pasy, którymi szlachcice przewiązują swoje żupany. Mają też bakalie w drewnianych skrzyniach, skrzętnie zakryte przed słońcem, materyjki różne, a nawet cytryny i pomarańcze nie do końca dojrzałe, żeby mogły przetrwać podróż.
Jeden Ormianin, niejaki Jakubowicz, który dołączył do karawany w ostatniej chwili, wiezie na osobnym wozie towary luksusowe: kobierce dywańskie, mielibasze, tureckie kilimy, czamlety, czyli wielobarwne sukna z wielbłądziej sierści, i piękne wełniane muchajery. Teraz drży o ten towar, unosi się gniewem o byle co. Już był skłonny iść na statek i ze Smyrny do Salonik przewieźć wszystko w dwa dni, ale handel morski dziś niebezpieczny – można wpaść w niewolę, opowieści o tym krążą nieustannie, gdy tylko przystanie się na stacjach, przy ogniu.
Nachman, który właśnie usiadł z płaską skrzynką na kolanach, wiezie tytoń ubity ciasno w twarde paczki. Niedużo tego, ale liczy na zysk spory, bo tytoń kupił tanio i dobrej jakości. Ma jeszcze przy sobie, w specjalnie uszytych kieszeniach, inne, drobniejsze, cenne rzeczy: piękne kamienie, głównie turkusy, oraz kilka długich, mocno sprasowanych pałeczek smółki do palenia, którą dodaje się do fajek i którą tak lubi Mordechaj.
Szykowali karawanę przez kilka dobrych dni i jednocześnie trzeba było jeszcze biegać po tureckich urzędach, żeby dostać za obfitym bakszyszem ferman – rozkaz do władz tureckich po drodze, aby karawanę przepuszczały.
Dlatego tak jest zmęczony, i to zmęczenie ledwie go opuszcza. Najbardziej pomaga mu widok kamienistej pustyni. Wychodzi poza obóz i tam siada, z dala od gadania. Słońce jest już tak nisko, że kamienie rzucają przed siebie długie ciemne cienie, niczym ziemne komety, inne od tych niebieskich, zbudowane z cienia, nie ze światła. I zastanawia się Nachman, który wszędzie widzi znaki, jaką to przyszłość niosą te ziemskie ciała, jaką wróżbę.
I jeszcze jedna rzecz go uspakaja – plik kartek, które nosi w płaskiej, skórzanej tureckiej torbie, wyszywanej wesoło w jaskrawe wzory. Codziennie przybywa co najmniej jedna zapisana kartka.
Prawda jest taka, że Nachman nie może się powstrzymać. To jest jak świerzbienie, ustaje tylko, gdy zaczyna składać chaos myśli w zdania. Skrzypienie pióra go uspokaja. Ślad, który pozostawia pióro na karcie papieru, daje mu przyjemność, jakby jadł same słodkie daktyle, jakby miał w ustach rachatłukum. Wszystko się wtedy układa, składa, porządkuje. Bo Nachman ma wrażenie, że uczestniczy w czymś wielkim, niepowtarzalnym i jedynym. Że to samo nigdy już się nie stanie i nigdy czegoś takiego nie było. I na dodatek, że pisze dla tych, którzy się jeszcze nie urodzili, bo oni będą chcieli wiedzieć.
Zawsze ma przy sobie przybory do pisania: tę płaską skrzynkę, drewnianą, może niepozorną, ale jest tam papier, butelka z atramentem, piasek w zamykanym pudełku, zapas piór i nożyk do ich ostrzenia. Nachman wiele nie potrzebuje, siada na ziemi, rozkłada skrzyneczkę, która zręcznie zamienia się w niski turecki stolik, i Nachman jest gotowy do pisania.
Od kiedy jednak zaczął towarzyszyć Jakubowi, coraz częściej spotyka jego niezadowolony wzrok, karcący. Jakub nie lubi skrzypienia piór. Kiedyś spojrzał mu przez ramię. Dobrze, że akurat robił rachunki. Jakub powiedział, żeby nie zapisywał tego, co on mówi. Nachman musiał go zapewnić, że tego nie zrobi. Lecz wciąż męczy go ta sprawa – dlaczego?
– Jak to jest? – zapytał go kiedyś. – Przecież śpiewamy: Daj mi mowę, daj mi język i słowa, abym mógł powiedzieć prawdę o Tobie. A to jest z Hemdat Yamim.
Jakub go skarcił:
– Nie bądź głupi. Mało to się nasi dziadowie napisali? I co z tego mają?! Jak cię zobaczę, że piszesz, dam ci w łeb, żeby cię otrzeźwić.
I tyle. Ale Nachman wie swoje. Główną pracą Nachmana jest Żywot Najświętszego Sabbataja Cwi (oby jego imię było błogosławione!). Pisze w tajemnicy. Ale od czasu do czasu przerywa, gdyż męczy go, iż ten, który będzie to czytał, musi wiedzieć, kim jest ten, który to pisał. Zawsze za literami stoi czyjaś ręka, ze zdań wyłania się czyjaś twarz. Przecież i zza Tory wyłania się zaraz jakaś inna obecność, wielka, taka, którą trzeba pisać pogrubioną literą. Tora też i cały świat składają się z imion Boga. Każde słowo jest jego imieniem, każda rzecz. Tora jest utkana z imion Boga, jak wielka tkanina Ariga, choć jak jest zapisane w Księdze Hioba: Żaden śmiertelnik nie zna jej porządku. Nikt nie wie, co jest osnową, a co wątkiem, jaki jest wzór na prawej stronie i jak ma się do wzoru, który znajduje się po lewej.
Rabbi Eleazar, bardzo mądry kabalista, domyślił się już dawno temu, że litery Tory zostały nam podane w niewłaściwej kolejności. Bo gdyby je podano tak, jak ma być, każdy, poznając jej porządek, natychmiast stawałby się nieśmiertelny i sam potrafiłby ożywiać zmarłych i czynić cuda. Dlatego – żeby utrzymać porządek tego świata – fragmenty te pomieszano. Nie pytaj, kto. Jeszcze nie czas. Tylko święty potrafi je ustawić we właściwym porządku.