• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Literatura

« powrót

Odra 7-8/ 2016 - Urszula Kozioł

Dodano: 08.09.2016 13:51

Urszula Kozioł 

EUROPA TO JA

 

(…)Zanim nauczyłam się przypinać stosowne łatki

mej biednej postrzelonej babce Europie

która najwyraźniej spadła z byka

choć wolałaby o tym zapomnieć

odwiedzałam ją w domu obłąkanych

nie pasowała do własnych starych fotografii

które przeglądałyśmy razem w rodzinnym albumie

dziwiłyśmy się sobie

ona zapominała języka w gębie

albo wypierała się pokrewieństwa

było mi jej żal

rozstawałyśmy się w gniewie

mimo to muszę ją odwiedzać nadal

w końcu jej chora krew

obłąkańczo

i w moich żyłach dziedzicznym bluźnierstwem się pleni

 

O sobie samej do potomności (1978)

Wszystko zaczęło się od pocztowego znaczka.

Czy zauważyliście, że w stolicach europejskich coraz trudniej kupić pocztowy znaczek? Ostatnio w Kopenhadze np. okazało się, że znaczki mogę kupić w pewnym – ale nie w każdym! – spożywczym sklepie. A ja zostałam ukąszona nie tyle Heglem, ile właśnie pocztowym znaczkiem, kiedy w latach sześćdziesiątych znalazłam się po raz pierwszy w Europie Zachodniej (tak to się wtedy nazywało). Zaproszono mnie do Belgii na Międzynarodowe Biennale Poezji. Postanowiłam ten fakt utrwalić wysłaniem do rodziny widokówki. Za czyjąś radą trafiłam do sklepiku „Tabac” i rzeczywiście sprzedawano tam znaczki. – Do Europy? – zapytał sprzedawca, ale kiedy potwierdziłam, że tak, coś w moim akcencie czy ubiorze wydało mu się nie zgadzać, uściślił pytanie: – A do jakiego kraju? – Do Polski, odparłam nieco zaskoczona, a on wtedy prychnął : – Jak do Polski, to nie do Europy!

Byłam wstrząśnięta. – Jakże nie, czy nie zna pan geografii? Wybiegłam stamtąd bez znaczka, trzaskając niemal drzwiami. Czułam się upokorzona. Nie mogłam się uspokoić.

Tak, to wtedy właśnie pierwszy raz zaczęłam w myślach roztrząsać problem: ja i Europa.

Urodziłam się w dobie belle époque w małej, drewnianej wiosce otoczonej lasami, nad piękną rzeką o tajemniczej nazwie: Tanew. Długo, bardzo długo, bo do wczesnych lat sześćdziesiątych nie było tam elektryczności. Świeciło się naftowymi lampami, ich ciepłe, żółte światło wywoływało na ściany istny teatr cieni, jakiś taki widmowy świat zaprzyjaźniony z baśnią. W przeciwieństwie do pobliskich miasteczek oświetlonych elektrycznym światłem, te lampy w mojej wiosce nie gasiły nieba, one je przybliżały do moich oczu tak, że i księżyc, i gwiazdy zdawały się być na wyciągnięcie ręki. Nie można było oczu oderwać od rozgwieżdżonego nieba i wyraźnie zarysowanych na nim mlecznych dróg prowadzących do – kto zgadnie dokąd?

Rodzice byli nauczycielami, trafili na kilka lat do tej wioseczki zamieszkanej głównie przez Rusinów, jak kazali się nazywać dla odróżnienia od mieszkających w sąsiedniej wiosce Ukraińców. W pobliżu – oprócz Polaków – mieszkali tam także koloniści niemieccy oraz bardzo liczni Żydzi. Z biegiem czasu przyszło mi na myśl, że „cały świat zaczął się w Biłgoraju”, kiedy okazało się, że przez to miasteczko najbliższe naszej wsi przewinęli się znakomici pisarze, noblista Izaak B. Singer i jego starszy brat Józef, równie utalentowany, także dziadkowie Susan Sontag i rodzina amerykańskiego socjologa, Alvina Tofflera, autora Szoku przyszłości. Drugim miastem, także blisko miejsca mego urodzenia, w którym zamieszkaliśmy zaraz po wojnie i w którym zdawałam maturę, był renesansowy Zamość. Z Zamościa wywodziła się Róża Luksemburg. Jej Listy z więzienia do Sonii, młodziutkiej narzeczonej Liebknechta, które po latach wpadły mi w ręce, głęboko mnie poruszyły.

Ilekroć teraz, we Wrocławiu, gdzie mieszkam od czasu, gdy przyjechałam tu na studia, mijam blisko Rynku stare, piękne więzienie z dziedzińcem, na którym rośnie okazały jesion, myślę o niej, bo i w tym więzieniu siedziała pod koniec życia, tu pisała te listy o ptaszkach i roślinkach widywanych z okna i tu przewidziała okrutną śmierć własną i śmierć Liebknechta, oswajając zawczasu jego narzeczoną z przybliżającą się tragedią, która ją spotka.

W przedwojennym Zamościu mogłam z całą pewnością niejeden raz minąć się na ulicy ze wspaniałym poetą, Bolesławem Leśmianem; obawiam się, że jego wiersze są nieprzekładalne na inne języki. Moja matka lubiła czytać mi na głos te językowo rozmigotane wiersze z ich metafizyczną głębią, które niekiedy zdawały się nosicielami specyficznego tremendum. Mieliśmy je w domowej bibliotece, ojciec zachłannie gromadził obok wielkiej literatury światowej encyklopedie i różne kompendia. Będąc dzieckiem w tamtej pierwszej, drewnianej i zagubionej na leśnych bezdrożach wiosce, sądziłam, że mieliśmy w domu więcej książek niż sprzętów; w każdym razie zapamiętałam, że siedziałam przy stole na powiązanych w słupki książkach, nie na krześle. Ale to pewno łączyło się z kolejną przeprowadzką, bo rodzice aż do wybuchu wojny, czyli przed 39 rokiem, trzykrotnie przeprowadzali się na tej przestrzeni między rzeką Tanew a Sanem, między miasteczkiem Biłgoraj a Zamościem. W 1942 roku, kiedy tuż przed wysiedleniem przez Niemców mieszkańców tych ziem udało nam się zbiec (jedynie z małymi, nierzucającymi się w oczy tobołkami w ręku), wszystkie te ojcowe książki przepadły. Po wojnie udało się ojcu znaleźć jedynie parę okładek z encyklopedii z resztką poszarpanych kartek. – Tam były takie cieniuśkie jak bibułka kartki, to i my, tutejsi, i Ruscy, co tu potem przyszli, skręcaliśmy machorkę – wyjaśniał ktoś ojcu. Cóż, miejscowi znali się świetnie na machorce, bo tu, pod Zamościem, niemal wszyscy uprawiali plantację tytoniu. A na encyklopediach znał się tylko mój ojciec. I – z biegiem czasu – trochę, troszeczkę ja.

Pod nieobecność rodziców, zajętych sprawami szkoły, lubiłam je wyciągać z bibliotecznej szafy. Któregoś dnia – pamiętam jak dziś – parę miesięcy przed wysiedleniem, oglądałam jeden z tych ciężkich, grubych tomów z pozłacanymi napisami na granatowym grzbiecie, a w środku z obrazkami pozakrywanymi matową, gufrowaną bibułką. Księga sama otwarła się na tym właśnie obrazku, na którym widniały w pustej poza tym przestrzeni jakieś nieforemne, surowe głazy ustawione na sztorc i uszeregowane niczym kolumny, albo ułożone na płask i dźwignięte przez mniejsze, tworząc coś na kształt ołtarzy. Dla mnie, wówczas dziesięcioletniej, było to czymś niezwykłym, czymś tajemniczym. Cała ta przestrzeń tchnęła wymiarem czegoś niewysławialnego i wzniosłego zarazem. Nie mogłam oderwać od niej wzroku. Od tego czasu kilka razy jeszcze zaglądałam jedynie do tej księgi. Utkwiła mi w pamięci Bretania. Marzenie o Bretanii. O podróży do „moich kamieni”.